jak jest? wyśmienicie. od powrotu z liverpoolu zdążyliśmy zagrać już w chatce żaka (lublin), natty b zagrał koncert z geto blasta, zrobiliśmy wstępną sesję nagraniową z dajen levi i szykujemy się wspólnie na 10 lipca, na slot art festival w lubiążu koło wrocławia. dzięki, zasad selekta!
a w liverpoolu? jesteśmy zadowoleni. dzięki ance, nungowi i adamowi (eat your greens sound) 19ego zagraliśmy przed Aba Shanti I, po 23ej przez godzinę, najdłużej z supportów, po take over sound system, a przed no fakin’ crew. i pochwalimy się: Aba Shanti I stał za nami i słuchał przez dłuższą chwilę, a pod koniec swojego występu pozdrowił nas ze sceny. jest się czym cieszyć. klub nazywa się the picket, jest w budynku pofabrycznym, wielkim magazynie?, mniej więcej na 600, może więcej, osób, a graliśmy na after party festiwalu africa oye na którym, oprócz zespołów z afryki, wystąpili andrew tosh i michael rose, obaj z towarzyszeniem the rasites, andrew tosh śpiewał the best of peter tosh, a michael rose the best of michael rose. i dobrze. i dobry sound. na after party nasz deejaying był po angielsku, zagraliśmy głównie klasyki, chociaż niekoniecznie te najlepiej znane, z polskich geto blasta „nie wypalaj się” i nauczyliśmy wszystkich śpiewać z nami chant słomy „mam ducha, duch ma mnie” na drum songu. dostaliśmy poważne oklaski, podobało się. wielki big-up dla tych kilku rodaków, którzy przyszli na imprezę i dzielnie pomagali w śpiewaniu zdecydowanie niepolskojezycznym uczestnikom, dzięki! postawiony sound system brzmiał tłusto, ludzie bawili się bez chwili przerwy, a podczas naszego występu zamknięto drzwi; przepisy health and safety mają srogie i nie wpuszczają więcej niż wolno. wyszliśmy po graniu z klubu na świeże powietrze i nie weszlibyśmy powtórnie do klubu, już zdążyli wpuścić z nas dwie osoby, gdyby nie to, że byliśmy artystami [artystą był natty b, ja tylko naciskałem start/stop – przyp. bw]. tuff. Aba Shanti I grał tylko z kompaktów takie roots, że tańczyliśmy w transie z otwartymi ustami i trzepoczącymi od fal dźwiękowych uszami, brak słów, takie ma wersje; zagrał burning spear i odpadłem, jak ja bym chciał mieć jedną, którąkolwiek! tak, każdy chce dla niego nagrać special. a on jeszcze śpiewa. świetnie śpiewa. zamieniliśmy wiele słów, jest niebywale skromny i sympatyczny. wielki człowiek. o 2ej wszystko się zakończyło, taki przepis, i powędrowaliśmy powoli do domu. jeszcze raz wielkie dzięki dla Anki i Aśki za gościnę!
następnego dnia graliśmy o podobnej porze w django’s riff. zdecydowanie mniej ludzi, tylko rootsowi hardcorowcy, bo studenci już się rozjechali i niedziela i trzeba do pracy po dwóch dniach festiwalu. graliśmy sporo polskich rzeczy i był z nami mc daddy mountain, który deejayował dla nas w prawdziwym old schoolowym stylu. wielka radość, big up, daddy mountain, yes!
liverpool możecie, oczywiście, obejrzeć na google earth, a my polecamy, jeśli droga zawiedzie, international slavery museum, czyli niewolnictwo aż do czasów współczesnych (tak, tak, nadal jeszcze istnieje, również w swoim podstawowym znaczeniu), baaardzo pouczające, zdecydowanie koniecznie, tate gallery i klub cavern, sztuk trzy na tej samej ulicy, w którym występowała sławna czwórka zanim stała się tymi wielkimi the beatles.
serdeczne pozdrowienia,
roots defender sound kolektyw, lublin